poniedziałek, 2 maja 2016

THE SMELLS OF THE FOREST in the desert.

Obudziłam się dziś jak zwykle o 9:33. Nic dziwnego, wszak całą noc dręczyły mnie koszmary. Śniło mi się, że uciekam od jakiegoś kreskówkowego człowieka przez kreskówkowy las, a im szybciej biegłam, tym częściej stawał na mojej drodze i śmiał się...
Poszłam więc do salonu zupełnie nieprzytomna. Mama zaproponowała spacer, a ja, bez ciekawszych możliwości spędzenia czasu, zgodziłam się.
Na szybkiego włożyłam na siebie żółtą koszulkę, granatowe spodnie, różową bluzkę, którą mama zabrania nosić mi do szkoły (jest rozciągnięta, porwana i wiecznie brudna), dwie inne skarpety, bo u mnie w domu znalezienie pasującej pary graniczy z cudem, ocieplane buty i stara bomberkę, która dała mi babcia. Nie zdążyłam nawet zrobić niczego z włosami (czytaj:dzikimi lianami) i wyszłam z domu. Ubranie było zbyt grube na TAKĄ pogodę. Było dokładnie 13,7 stopni, a ja czułam jakby było powyżej 28.
Gdy tylko minęliśmy pierwszy wiadukt, naturalnym odruchem było zostawienie kurtki na pobliskim moście. Wkrótce dołączył do nas Alex na SWOIM rowerze.
Kiedyś miałam bardzo fajny zielony rowerek dla dzieci ok. 5-7 lat. Malutkie cacko. Gdy jednak mój braciszek zapragnął mieć rower, więc oddałam mu swój i kupiłam sobie nowy (część z moich pieniędzy, sama rozbijałam świnkę skarbonkę). Kiedy jednak mój brat wyrósł z Towerka musiałam oddać mu i ten, ale i tak to przeciągałam. Jednak brat rósł i nie było wyboru- ofiarowałam mu i tamten. Miałam nauczyć się jeździć na rowerze mamy, ale ona jest tak niemiłosiernie wysoka, że i jej rower był za duży. Wróciłam więc do Towerka. Musiałam wyglądać na nim komicznie, bo tata go sprzedał. Bum, jestem pozbawiona środka lokomocji.
Wracając do rzeczy szliśmy tak razem niczym przez pustynię, a ja dopiero teraz zorientowałam się, że nie użyłam dezodorantu, więc po powrocie do domu będę jedynie śmierdzącą papką.
Masakra.
W drodze powrotnej rozmowa z mamą zaczęła się kleić. Zachwycałam ją wywodami o kanarkach oliwkowych i wronach siwych, a ona w nagrodę zabrała mnie do lasku.
Domyślacie się pewnie, że nogi miałam jak z waty, ale bardzo chętnie na to przystałam.
W lasku było pięknie. Dookoła pachniało kwiatami i drzewami, jak to zwykle pachnie w wiosennym lesie o dziesiątej, Ze względu na ataki kleszczy musieliśmy iść główną drogą, ale myśl o tych wspaniałych pieśniach ptaków przyprawiała o chęć skręcenia w lewo.
Już wiem, jak czuł się Czerwony Kapturek.
W takich momentach poważnie zastanawiam się, czy aby to na pewno zima jest moją ulubioną porą roku. Koniec końców trzeba było zawrócić, bo na horyzoncie pokazywały się już pierwsze bramy, a znając Bronxa, na pewno zostały by z nich jedynie wykałaczki.
Pędząc (w miarę możliwości) do domu, mama powiedziała, że urządzimy dziś grilla (YEES!) i możliwe, że pojedziemy na Bindugę, żeby pies mógł sobie naprawdę popływać zanim zacznie się sezon.
Binduga to plaża niedaleko nas, na którą zwykliśmy jeździć rowerami, ale tym razem pewnie wybierzemy się samochodem (Bronx+rower=masakra).
Cieszę się, że znów daliście mi swoją uwagę! Nie zapomnijcie o komentarzach i polecaniu własnych blogów!!!
                                                                                                   Nigdy nie przestawajcie dążyć do celu.
                                                                                                                                            Miss Jackson

2 komentarze:

  1. Świetnie opowiadasz! Uwielbiam twoje historie i czekam na więcej przeżyć z twojego życia :P
    Pozdrawiam Ewelaineee ;*

    OdpowiedzUsuń
  2. Super historia czekam na więcej i zapraszam do swojego bloga http://betterandworstworld.blogspot.com/
    Pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń